Zmieńmy sposób przedstawiania informacji, nie wyszukiwania

W życiu internauty przychodzi moment, kiedy może on z powodzeniem wstawić swoją przeglądarkę do autostartu, bo i tak w zdecydowanej większości przypadków to ona uruchamiana jest jako pierwsza po starcie systemu. Co za tym idzie, zdecydowanie bliżej mu do paska wyszukiwarki, gdzie szybko sprawdzi wszystko, nad czym się zawaha. Czasy, gdy instalowało się słowniki lub encyklopedie w formie aplikacji powoli odchodzą w zapomnienie, a ich wersje książkowe zaczynają służyć nam jako wystrój wnętrz. Mówi się, że Wikipedia nigdy nie stanie się pewnym źródłem informacji, ale to wyłącznie ona jest w stanie za nimi nadążyć.

Sam obserwuję u siebie syndrom powierzania wszystkich wątpliwości Google’owi. Choć wiem, że sprawdzając pisownię, wyszukiwarka poprawi zapytanie na najczęściej używane, które niekoniecznie musi być prawdziwe. Przelicznik walut będzie lekko odbiegał od kursów kantorowych, a wbudowany w nią kalkulator może nie poradzić sobie z bardziej rozbudowanym równaniem, to tak jest po prostu wygodniej i szybciej. Jeżeli nie uzyskam satysfakcjonujących wyników udaję się do wyspecjalizowanych narzędzi na czele z wolframalpha.com Podobnie przeczesuję w starym stylu opisy stron, ponieważ nie mogę się przemóc do ostatnio wprowadzonego podglądu. Dopiero gdy pojawią się wątpliwości otwieram kilka z nich w nowych zakładkach, żeby sprawdzić czy rzeczywiście tak jest.

To mój sposób na codzienne wyszukiwanie, ale Google stara się go jeszcze bardziej uprościć, wyeliminować element wątpliwości. Do zestawu usług prezentujących zmieniającą się w czasie rzeczywistym treść, która w opisach stron nie ma możliwości być aktualna, dołączył moduł pobierający dane o najbliższych lotach. Pod zmieniającą się treścią ukrywam także repertuary kin i pogodę, ponieważ i te dane już możemy uzyskać wpisując proste zapytanie, którym de facto posłużylibyśmy się szukając tych rzeczy bez zważania na dodatkowe możliwości.

Nie moim zadaniem jest roztrząsanie działania algorytmów Google’a, ale w szczególny sposób potrafi on dołączyć choćby mapkę z zaznaczonymi lokalizacjami, które mogą być przez nas szukane. Ponadto przy każdym wyszukiwaniu oprócz kilkunastu innych czynników analizuje naszą lokalizację i nie bez powodu wyświetlając ją po lewej stronie, próbuje przedstawić nam wyniki zaadresowane dla naszego obszaru. Wszystko to sprowadza się wyłącznie do ograniczenia ogromu informacji, jaki do nas dociera i wyłowienia tego, co najtrafniejsze. Nie ważne czy będzie to właściciel ogrodniczego za rogiem, czy agencja reklamowa wynajęta przez producenta serków topionych, każdy z nich ma swoją grupę docelową i w głównej mierze to jej chce sprzedać swój produkt mając w tym swój udział.

Wyszukiwarki nigdy nie odejdą w cień, jednak obok nich zaczyna rozwijać się grupa wzbogacona o propozycje społeczności. Bo cóż z informacji gromadzonych przy wpisywaniu zapytania o naszej lokalizacji, jak Google naszego sąsiada, pana Zdziśka spod trójki traktuje tak samo, choć w przeciwieństwie do nas, woli wynająć człowieka, który skosi i zadba mu o działkę. Nawet dogłębnie analizując historię wyszukiwania, algorytm może mieć problemy z określeniem potrzeb obiektu. Sprawa rozwiązuje się, gdy znajomi pana Zdziśka skorzystali z usług konkretnej firmy, a nawet “polubili” jej fanpage. Google dzisiaj może to wywróżyć jedynie z fusów i szczerze wątpię, aby się to zmieniło za sprawą przycisku +1 (pytanie: kto będzie w niego klikał i czy Kowalski zauważy w tym korzyści).

Dopóki mamy ludzi tworzących treść, dopóty roboty Google’a będą przeczesywały najciemniejsze zakamarki sieci. Od polecania niech pozostaną znajomi pod postacią Facebooka i Twittera, bo żaden algorytm nie będzie w stanie nas poznać na tyle dobrze, co oni. Tron Google’a pozostaje nienaruszony i właściwie nie mam zielonego pojęcia skąd tyle wody się wzięło na temat tak oczywisty.