[infografika] Świat bez infografik

Uwielbiamy infografiki. My redaktorzy My Czytelnicy zresztą też. Szkoda, że często nie umiemy ich czytać krytycznie, ani (o zgrozo) odpowiednio używać.

Infografiki to już stały element krajobrazu blogów i serwisów internetowych. Nie ma czemu się dziwić: wystarczy załączyć do wpisu seksowną grafikę w pastelowej kolorystyce, z dużymi, kształtnymi znakami „%”, a statystyki wpisu poszybują w górę. Merytorycznie też jest nieźle – dostajemy dość zgrabnie opracowaną narrację, którą czytelnik przyswoi w kilka minut. Kosztuje nas to niewiele wysiłku (kilka kliknięć, o ile grafikę znajdziemy na Mashable, a nie musimy sami ją przygotować), a chwytliwy i dyskusjogenny temat mamy zapewniony.

Używaj infografik z głową

Ta forma prezentacji pokazuje jak większość z nas odbiera dane w sieci: sporo informacji, podane w atrakcyjnej wizualnie formie, z wyraźnymi, nielinearnymi  połączeniami między fragmentami. Kilka spojrzeń pozwala zdobyć informacje na interesujący nas temat, a graficzna forma sprzyja zapamiętywaniu  – niektóre z infografik to mnemotechniczne cudeńka. I co najważniejsze: do zrozumienia przekazu wystarcza obrazek. W najgorszym razie czasem warto poczytać trochę nt. metodologii badań. Nic więcej.Dziwi kogoś, że ta pojemna, syntetyczna i treściwa forma zwojowała sieć? Miłością do nich zapałaliśmy również i my: redaktorzy i antyredaktorzy.

Choć ci ostatni coraz częściej zapominają, po co w ogóle wymyślono te wykresy. Nie, wcale nie po to, byśmy mieli o czym pisać. Wręcz przeciwnie: by autorzy mogli sobie trochę poleniuchować, powiedzieć “patrzcie, Drodzy Czytelnicy, jaką rewelacyjną grafikę dla Was mam. Co tu więcej pisać? Patrzcie i podziwiajcie!” i zbić kila tysięcy odwiedzin z bonusem w postaci komentarzy.

Tak to wygląda w najbardziej leniwej wersji.

Tyle, że blogerska natura (i dziennikarska też, przyznaję), domaga się, by coś dodać. Gdzieś skomentować, zabłysnąć bon motem. Nie wspominając o redakcyjnym specjaliście od pozycjonowania serwisu, który śle rozpaczliwe e-maile: “na miłość boską, chłopie, jakiś tekst napisz chociaż, no, bo gugiel nas nie widzi”.

Wtedy biedny redaktor (zwłaszcza anty-) siada i pisze.

Żeby to chociaż o metodologii badań (wiem, powtarzam się). Żeby chociaż zechciał wyciągnąć jakieś głębsze wnioski (za moment się powtórzę). Ba! Może też się nie zgodzić z tym, co widzi na grafice (zaraz to zrobię). Gdzie tam, marzyć piękna rzecz. A redaktor i tak opisuje akapit po akapicie, bloczek po bloczku zawartość pliku .jpg. Antyredaktor zwłaszcza. A biedny nasz czytelnik najpierw ogląda obrazek, a potem czyta co widział. Macie jakieś déjà vu?

Google Translator Mode: Off

Żeby nie było: wcale nie chodzi mi o to, by zniechęcać do pisania. Piszmy – koniecznie. Ale nie bawmy się tylko w tłumaczy (do czego zwykle ogranicza się cała zabawa). Ot przykład: miałem ostatnio przyjemność na jednym z naszych rodzimych blogów (od zawsze anty-) znaleźć taką oto grafikę (z serwisu onlineeducation.net).

I na tymże blogu, nad obrazkiem, i pod obrazkiem, znajdziemy autorski komentarz, dzięki któremu dowiemy się:

a) jaki jest współczesny internet (niejednoznaczny),

oraz:

b) co jest na infografice (na wypadek gdybyśmy wcześniej nie widzieli).

Potrzeba przykładu? Spoglądamy sobie na obrazek, a tam taki tekścik:

Revolutions would take longer. The fall of Berlin Wall took 4 months. It took just 1 week for 90.000 Egyptians to organize revolution. And only 18 days of protest to overthrow 30 years of dictatorship.

Spoglądamy sobie na komentarz antyredaktora:

Rolę internetu potwierdziły też niedawne wydarzenia na Bliskim Wschodzie nazywane Arabską Wiosną. Gdyby nie dostęp do nowych mediów organizacja protestów i manifestacji zajęłaby znacznie więcej czasu. A tymczasem 90 tys. mieszkańców Egiptu potrafiło się zebrać i w zaledwie tydzień, by w ciągu kolejnych 18 dni obalić dyktaturę trwającą 30 lat.

I to wszystko na temat tego segmentu. Przyznacie, że bardzo ładnie i przystępnie przetłumaczone? Zastanawiam się, jaki procent czytelników blogów technologicznych nie zna angielskiego.

Ale że blogera nie kusi, by dobitnie skomentować opisywaną grafikę?. Zwłaszcza, że roi się w niej od uproszczeń, które (może tylko mnie) wydają się dość idiotyczne i dyskwalifikujące materiał jako wartościowy. Chociażby przy cytowanym fragmencie można zwrócić uwagę, że autorzy raportu pomijają fakt, że „szybciej, nie zawsze znaczy lepiej”.

Albo taki ciekawy przykład: ile  kosztowałoby nas wysyłanie zwykłych listów w ilości równej ruchowi e-mailowemu? Wg szacunków autorów raportu: coś kolo 6,3 biliona dolarów. Już widzę, jak wysyłamy komuś list wyłącznie z potwierdzeniem, że dostaliśmy jego przesyłkę (u mnie to ok. 10% korespondencji). Ktoś chyba zapomniał, że w tym alternatywnym świecie telefony i faksy wciąż istnieją. O tym, że 1,2 mln ludzi pracujących w internecie zamiast trafić na bezrobocie (sugestia raportu), pewnie zajęłoby się wypasem krów, już nawet nie chce mi się wspominać.

Bądź podejrzliwy

Ale chętnie wspomnę, że założenie całego badania “co by było, gdyby nie było Internetu” jest z gruntu ryzykowne. Zwłaszcza, gdy miesza się w jednym garnku alternatywne wersje historii z całkowicie niealternatywnymi szacunkami udziału rynku internetowego w gospodarce. Komuś pomieszały się czasoprzestrzenie.  Równie brawurowy jest pomysł budowania na niedopracowanym materiale translatorskiego artykułu, który tylko powiela myśli z obrazka:

Zastanawialiście się kiedyś, jak by to było, gdyby internet nigdy nie zdominował świata mediów i w dalszym ciągu, żylibyśmy w epoce prasy, telewizji i radia? Jakby to było, gdyby to nie Facebook determinował nasze kontakty towarzyskie, a tradycyjna poczta zastępowała tę elektroniczną? Przerażająca perspektywa? Przyjrzyjmy się jej bliżej.

Skoro pytacie, odpowiedź brzmi: tak, zastanawiałem się. Tyle, że tworzenie światów alternatywnych wymaga zrozumienia, że jeśli czegoś zabraknie, to musi powstać coś nowego i innego by tę lukę wypełnić.  Zawsze wydawało mi się to elementarną kwestią, którą trzeba zrozumieć przy dyskusjach o historii (także w wersji science-fiction). Autorzy infografiki po prostu zebrali różne dane nt. internetu, zmieszali i opatrzyli chwytliwym tytułem. Szkoda tylko, że nie przemyśleli doboru treści. Starzy wyjadacze internetowi powinni takie nieścisłości wyłapać. Jest to możliwe, o ile podejmie się analizy wyjściowego materiału.

Tyle, że my, redaktorzy i antyredaktorzy, oglądamy, powtarzamy i tak sobie się po powierzchni ślizgamy. A licznik odwiedzin odlicza kolejne zera.

zdjęcie otwierające z: sxc.hu