“All-Star Superman” to więcej niż kolejna odsłona superbohaterskiej serii. Powstał w latach 2005-2008 w ramach linii “All-Star”, która dawała twórcom pełną swobodę interpretacji postaci DC poza głównym ciągiem fabularnym. Efekt? Dzieło, które zdobyło nagrody Eisnera i Harvey’a, a wielu krytyków do dziś uznaje je za najpełniejsze ujęcie fenomenu Supermana. To dzieło, które czytają nie tylko fani herosów, ale i ci, którzy chcą zobaczyć, jak medium superbohaterskie potrafi mówić o miłości, śmierci i sensie istnienia. Bardzo się cieszę, że mogą sięgnąć po nie także polscy czytelnicy dzięki wydawnictwu Egmont.
“All-Star Superman” – recenzja komiksu
Grant Morrison tworzy tu historię z rozmachem godnym greckich eposów, a zarazem intymną jak pożegnanie przy łóżku kogoś bliskiego. Nie interesuje go zwykła walka dobra ze złem, choć na kartach komiksu pojawia się plejada klasycznych wrogów – od Lexa Luthora po Bizarra. Autor buduje strukturę przypominającą dwanaście prac Herkulesa. Superman, śmiertelnie napromieniowany podczas misji ratunkowej w pobliżu Słońca, wie, że ma zaledwie rok życia. Zamiast desperacji wybiera działanie: porządkuje sprawy, ratuje świat jeszcze kilka razy, godzi się ze swoim losem i – co najważniejsze – uczy się mówić ludziom prawdę o tym, kim naprawdę jest.

Fabuła rozwija się jak sen pełen barokowych wizji: miniaturowa Kandor, wyprawy w przyszłość, spotkania z alternatywnymi wcieleniami samego Supermana, próby charakteru podszyte ironią i melancholią. Każdy epizod, choć z pozoru niezależny, składa się na spójną medytację nad przemijaniem i odpowiedzialnością. Morrison pisze z wyraźną miłością do srebrno-złotej ery komiksu – odważnie czerpie z klasycznych motywów lat 50. i 60., a jednocześnie filtruje je przez współczesną wrażliwość. To literacki hołd, ale i odświeżenie mitu: pokazuje Supermana nie jako nieśmiertelnego boga w pelerynie, lecz istotę, która w ostatnich chwilach życia wciąż wybiera człowieczeństwo.


Morrison bawi się językiem i konwencją: jedne sceny błyszczą humorem, inne są poważne niczym traktat filozoficzny. Dialogi mają rytm przypowieści, w której każdy wers niesie ukryty sens. Szczególnie uderzają fragmenty rozmów Supermana z Luthorem – zamiast typowego pojedynku pięści widzimy pojedynek idei, w którym geniusz zbrodni konfrontuje się z cichą mądrością herosa. Scenarzysta odrzuca nadmiar eksplozywnej akcji na rzecz rozważań o tym, czym jest dobro i jak wygląda śmierć kogoś, kogo świat uważa za niezniszczalnego.

Siła tego komiksu tkwi także w języku obrazu. Frank Quitely rysuje tak, jakby każdy kadr był witrażem w katedrze – monumentalnym, a zarazem pełnym subtelnych emocji. Jego linia jest czysta i plastyczna, a jednocześnie zdolna uchwycić drobne drżenie dłoni, spojrzenie pełne troski, uśmiech, w którym kryje się cała galaktyka. Kolorystyka wibruje światłem: złoto i błękit emanują ciepłem, którego nie można zatrzymać. Quitely umie w jednej scenie połączyć kosmiczny rozmach z ciszą i melancholią, sprawiając, że nawet najbardziej fantastyczne wydarzenia wydają się prawdziwe. Widać tu wpływ klasycznych ilustracji science fiction, ale i europejskiego komiksu artystycznego, co nadaje całości niepowtarzalny charakter.


Morrison i Quitely nie boją się zadawać pytań, które wykraczają poza kadry. Co znaczy być bohaterem, gdy nie można już wszystkiego naprawić? Czy heroizm mierzy się liczbą uratowanych istnień, czy raczej zdolnością do pogodzenia się z własnym końcem? Superman staje się tu figurą człowieczeństwa w najczystszej postaci – nie dlatego, że potrafi latać, lecz dlatego, że w obliczu nieuchronności wybiera miłość i dobro. W finale nie ma fajerwerków. Jest za to spokojna, niemal mistyczna świadomość, że nawet bóg w pelerynie musi kiedyś odejść – i że to odejście może być najwspanialszym aktem odwagi.
Czytaj też: Krew z Kryptonu, serce z Kansas. Recenzja komiksu “Superman na wszystkie pory roku”
Dla mnie “All-Star Superman” to najlepszy komiks o Człowieku ze Stali w historii. Koniecznie po niego sięgnijcie.
