“Saga klonów”, która ukazała się w ramach “Epic Collection” wydawnictwa Egmont, to opowieść o wielu głosach. Nie bez przyczyny – ta historia jest niczym poszatkowana mozaika osobowości, z których każda próbuje nadać sens tożsamości głównego bohatera. Scenariusze stworzyli czołowi scenarzyści lat 90.: Terry Kavanagh, J.M. DeMatteis, Howard Mackie, Tom DeFalco i Tom Lyle – nazwiska, które w świecie Marvela niosą nie tylko ciężar rozpoznawalności, ale też świadectwo epoki. Ich wspólnym mianownikiem jest fascynacja granicami człowieczeństwa, pytaniem o to, gdzie kończy się bohater, a zaczyna człowiek – i odwrotnie.
Czytaj też: Bohatera a złoczyńca. Rzeź Maksymalna przypomina nam, gdzie leży różnica
Za oprawę graficzną odpowiadają rysownicy, którzy zdefiniowali wizualnie erę wczesnych lat 90., m.in. Mark Bagley i Sal Buscema, których uwielbiałem jako dzieciak. W tej mozaice stylów i kreskowych intencji wyraźnie czuć napięcie między przeszłością a przyszłością – co doskonale rezonuje z treścią komiksu.
“Amazing Spider-Man Epic Collection. Saga klonów” – recenzja komiksu
Historia rozpoczyna się z wysokiego C. Peter Parker, przekonany, że jego klon – Ben Reilly – zginął dawno temu, nagle musi skonfrontować się z prawdą, że żyje. Co więcej: że być może to on sam jest kopią, a nie odwrotnie. I tu zaczyna się jazda bez trzymanki. Ben powraca po pięciu latach, nie jako wróg, lecz jako równoległy Spider-Man – Scarlet Spider – z takim samym zbiorem wspomnień, traum i moralnych dylematów. Dwóch Peterów, jedna rzeczywistość. Który jest prawdziwy?
Czytaj też: Powrót do korzeni. Recenzja “Daredevil. Znowu w czerni”
W tle tego wszystkiego czai się Judas Traveller – enigmatyczna postać o niemal boskich zdolnościach obserwacyjnych i manipulacyjnych, niczym metafizyczny reżyser dramatu, który nie tyle przeszkadza bohaterom, co ich testuje. I tu właśnie tkwi diabelski kunszt “Sagi klonów”: ona nie opowiada historii z zewnątrz, lecz rozdziera bohatera od środka.

To jeden z tych komiksów, które nie pytają, czy istnieje dusza. One zakładają, że istnieje – i że można ją skopiować, sklonować, wypalić w nowych wspomnieniach. Co znaczy być “sobą”? Czy to tylko zapis neuronowy? A może coś mniej uchwytnego – coś, czego nie da się podrobić?

Ben Reilly jest jak cień Petera, ale nie jak klasyczny sobowtór. Jest lepszy – spokojniejszy, dojrzalszy, bardziej skłonny do refleksji. I to boli. Bo to znaczy, że może to on powinien być Spider-Manem. To pytanie ciąży nad Peterem przez cały komiks: jeśli moja kopia jest lepsza ode mnie, to co to mówi o mnie?


Pod tą warstwą superbohaterskiej estetyki kryje się autentyczna metafora depresji, utraty tożsamości, kryzysu wieku średniego, a nawet traumy pokoleniowej. W pewnym momencie Spider-Man zaczyna się kruszyć – nie dlatego, że przegrywa z Venomem czy Pumą, ale dlatego, że nie może już ufać własnym myślom. Zostaje mu tylko czyn – a ten, jak wiemy, bez fundamentu wewnętrznego, staje się desperackim chaosem.

Nie da się ukryć – “Saga klonów” jest nierówna. Miewa momenty znakomite, jak filozoficzne rozmowy Bena i Petera, jak dramatyczne sekwencje walki o tożsamość – ale też segmenty chaotyczne, wtórne i zbyt patetyczne. I może właśnie dlatego działa. Bo tak wygląda prawdziwy kryzys tożsamości. To nie jest historia z logiczną strukturą i klarownym morałem. To jest emocjonalny rollercoaster, który imituje chaos myśli, rozpad “ja” i próby jego rekonstrukcji.

Dla mnie “Saga klonów” jest jak wczesny David Lynch przeniesiony do komiksu superhero: nie do końca wiadomo, czy to wszystko się dzieje naprawdę, ale emocjonalna prawda bije z każdej strony. W czasach, gdy popkultura oferuje nam bohaterów jednowymiarowych i nieomylnych, ten rozchwiany Peter Parker – złamany, niepewny, ludzki – jest jak świeży oddech.

“Saga klonów” przypomina, że nawet największy bohater może przestać wiedzieć, kim jest. Ale może właśnie na tym polega bycie człowiekiem – na nieustannym balansowaniu między tym, kim byliśmy, a tym, kim chcemy się stać. Peter i Ben są dwiema stronami tej samej monety: jednym ciałem, rozdzielonym przez przypadek i czas. I może my też czasem czujemy się jak ich hybryda: trochę Ben, trochę Peter, trochę cień samego siebie.